Robert Gulaczyk: Przestraszyłem się, kiedy zrozumiałem, że mam zagrać jednego z największych malarzy wszech czasów

0
2183
Robert Gularczyk | fot.: Karol Budrewicz

– Zazdroszczę van Goghowi czasów, w jakich żył, formatu artystów, którymi się otaczał. Znajduję u nich rodzaj niepokoju, niezgodę na świat, bunt i ponadprzeciętną dawkę wrażliwości. Cechy, które powinny być właściwe każdemu, kto zajmuje się sztuką – mówi Robert Gulaczyk, odtwórca głównej roli w niezwykłym filmie „Twój Vincent”, który właśnie wchodzi na ekrany kin.

Zobaczył pan w swojej kreacji van Gogha?

Robert Gulaczyk: Gdy oglądałem „Twojego Vincenta” pierwszy raz – nie. Tak potwornie się stresowałem, że nie widziałem właściwie nic.

Skąd ten stres?

Ze świadomości, że to mój debiut filmowy i że od razu trafiłem na głęboką wodę. No i z tego, że muszę patrzeć na siebie na ekranie, czego nie lubię. Od razu dostrzegam rzeczy, które mógłbym zrobić lepiej. Drugi raz na światowej premierze na festiwalu w Annecy pozbyłem się stresu i zobaczyłem film. I miałem olbrzymią przyjemność obcowania z jego twórczością. Mam nadzieję, że za którymś kolejnym razem zobaczę w tym filmie Vincenta, a nie siebie. Ale to pewnie potrwa.

Kiedy pan po raz pierwszy usłyszał, że jest podobny do van Gogha?

Kiedy odebrałem drugi telefon z agencji castingowej. Za pierwszym razem zapytali, czy mówię po angielsku. Odpowiedziałem, że jestem w stanie się porozumieć, ale nie podejmę się grania w tym języku. Po tygodniu usłyszałem, że reżyser chce mimo wszystko mnie zobaczyć. Bo jestem podobny do van Gogha. Pomyślałem, że to jakiś żart. Okazało się, że nie – dzień później byłem na zdjęciach próbnych. To wtedy powstało ujęcie wykorzystane na plakatach – to, na których spoglądam przez ramię.

A kiedy dziś patrzy pan w lustro, widzi pan ten rys podobieństwa?

Nie. A jeśli już, to dotyczy ono jednego, błękitnego autoportretu Vincenta van Gogha. Widziałem go kilka lat temu w paryskim Musee d’Orsay. Trzeba jednak wiedzieć, że van Gogh portretował samego siebie wielokrotnie i na każdym z tych obrazów jest inny człowiek. I nie chodzi mi tylko o stan psychiczny, ale też o układ czaszki, kształt brody, kości policzkowych. Każdego z nich musiałby zagrać inny aktor.

Vincent mówi pana głosem?

W polskiej wersji. W angielskiej moja postać była dubbingowana. Pierwotnie sam miałem robić ten dubbing, ale mimo wielu prób mówienia po angielsku z holenderskim akcentem, rodacy van Gogha uznali, że wymowa zdradza cudzoziemca. I głos Vincentowi podłożył holenderski aktor.

Jak szukał pan klucza do tej postaci?

Najważniejsza była lektura listów, które pisał do brata. Niestety, dotąd nie zostały wydane w całości w Polsce, znamy je z obszernego wyboru. Kompletna edycja z 2010 roku – sześć tomów, ponad milion słów i ponad 4 tysiące ilustracji – nie ukazała się dotąd w Polsce.

Co znalazł pan w tych listach?

Samotność, poczucie odrzucenia, które stopniowo przeradzały się w pretensje do świata. Zżyłem się z nim, nie chciał ze mnie wyjść. I wciąż do niego wracam.

Wie pan już, co się zdarzyło 27 lipca 1890 w Auvers-sur-Oise?

O tym jest „Twój Vincent”, który próbuje rozwikłać zagadkę śmierci malarza. W Muzeum van Gogha w Amsterdamie widziałem tomy medycznych analiz, których autorzy próbowali odpowiedzieć na to pytanie. Sam nie wiem, co się tak naprawdę wydarzyło, choć musiałem na potrzeby filmu znaleźć jakąś odpowiedź. I nie mam poczucia, że zrozumiałem Vincenta.

Przestraszyłem się, kiedy zrozumiałem, że mam zagrać jednego z największych malarzy wszech czasów. Zagrać geniusza? Szybko zrozumiałem, że tego nie da się zrobić. Że muszę zagrać człowieka z jego namiętnościami, pasjami, z jego bólem i samotnością. Bardzo też wystrzegałem się myślenia o nim przez pryzmat choroby. Nie chciałem odgrywać jego szaleństwa. Wydaje mi się, że nie na tym polegał jego dramat.

A na czym?

Na niezrozumieniu. Malował, bo to kochał, ale robił to na kredyt, za pieniądze brata i to go wykańczało psychicznie. Jeśli popadł w depresję, to właśnie pod wpływem sytuacji życiowej. Nie mógł znieść świadomości, że to, co kocha, nie pozwala mu żyć, że jego obrazy się nie sprzedają.

Odkrył pan w van Goghu coś bliskiego sobie? 

Wydaje mi się, że formułuję myśli w podobny sposób. Może łączy nas też podejście serio do sztuki? Może to dzięki temu tak szybko uchwyciłem tę rolę. Ale ucha sobie nie obciąłem. I nie wyobrażam sobie, żebym mógł coś takiego zrobić. Scena, w której musiałem to zagrać, była dla mnie trudna. I jak starałem się nie myśleć o van Goghu jako o człowieku chorym psychicznie, tak tu trudno mi było dostrzec coś innego niż świadectwo choroby. Tych znaków zapytania było więcej, łącznie z tym największym – jego śmiercią. Wiele razy stawałem jak dziecko z pytaniem w oczach: dlaczego tak.

Z drugiej strony zazdroszczę Vincentowi czasów, w jakich żył, formatu artystów, którymi się otaczał. Przyznam, że sam współczesnej sztuki nie rozumiem. I patrząc na płótna artystów z przełomu XIX i XX wieku nie mogę wyjść z podziwu dla ich kunsztu, warsztatu, wrażliwości na świat. Znajduję u nich rodzaj niepokoju, niezgodę na świat, bunt i ponadprzeciętną dawkę wrażliwości. Cechy, które powinny być właściwe każdemu, kto zajmuje się sztuką.

 *Robert Gulaczyk, absolwent wrocławskiej PWST, aktor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, w filmie „Twój Vincent” Doroty Kobieli i Hugh Welchmana zagrał tytułową rolę


Materiał partnera zewnętrznego